piątek, 28 czerwca 2013

O testach na zwierzętach słów kilka


Witam,

O tym, że kosmetyki testowane są na zwierzętach wiadomo nie od dziś. To bardzo przykry, brutalny incydent. Stwierdzenie "testowane na zwierzętach" kryje za sobą długotrwałe znęcanie się nad bezbronnymi stworzeniami, prowadzące do śmierci w bestialskich warunkach. 

Jak wiecie nie od dziś jestem wegetarianką i krzywda zwierząt bardzo mnie porusza, dlatego postanowiłam napisać ten post. Od dawna zwracam uwagę na to jakich kosmetyków używam. Zaczęło się od sprawdzania, czy produkt jest testowany na zwierzętach, a później przechodziło to w analizy składów. W ten oto sposób odkryłam, że producenci robią nas w konia i nie raz to, co napisano na opakowaniu mija się z prawdą. 

Myślicie, że króliczek na opakowaniu kosmetyku daje gwarancję, że nie był on testowany na zwierzętach? Mylicie się. Każda firma zgodnie z prawem może umieścić na swoim opakowaniu szczęśliwego króliczka i jest on traktowany w świetle prawa jako ozdobnik opakowania.

Napis "nie testowany na zwierzętach" również nie daje nam gwarancji tego, że kosmetyk jest czysty. Przykładów zezwolenia na taki napis mogę podać bardzo dużo. Weźmy na przykład fakt, że produkt, który trzymamy w ręce nie był testowany co jest dość logiczne, jednak jego prototyp mógł przejść takie testy. Ta sama sytuacja tyczy się pojedynczych składników tegoż produktu. 

Innym przykładem spotykanym na opakowaniach kosmetyków jest napis "nasza firma nie testuje na zwierzętach", nie oznacza to jednak, że nie zlecają testów innym firmom, oraz nie daje nam gwarancji, że firma nie kupiła do produktu składników testowanych na zwierzętach.

Firmy mają różne sposoby testowania produktów na zwierzętach. Jedne robią to osobiście, bądź zlecają przeprowadzenie testów innym ośrodkom, inne zaś kupują składniki prosto z ośrodków bestialstwa. 

Zamieszczam link do listy firm, które testują i nie testują na zwierzętach. 
Firm nietestujących na zwierzętach jest na liście dużo, co cieszy oko jednak po głębszej analizie można zauważyć, że te testujące na zwierzętach to olbrzymie firmy, bardzo dobrze znane ludziom, co za tym idzie częściej kupowane. 

Zapraszam do zapoznania się z listą KLIK.

Dnia 11 marca 2013 roku w Unii Europejskiej wprowadzono zakaz handlu i produkcji kosmetyków testowanych na zwierzętach. Na pewno jest to jakiś krok w dobrą stronę, jednak nie sprawił on, że testy zniknęły niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 
Tutaj pozwolę sobie zacytować odpowiedź na pytanie "co to zmienia?" umieszczoną na stronie Notest.

"Ogranicza w istotny sposób europejskie firmy kosmetyczne sensu stricto. Koncerny międzynarodowe oraz farmaceutyczne, które w ofercie mają marki kosmetyczne, będą mogły większość z tych zmian ominąć. Jeśli firma bowiem będzie musiała zamknąć swoje laboratoria w Europie, to nie zmienia to faktu, że może mieć laboratoria na innych kontynentach, chociażby obu Ameryk czy Azji. W Chinach zaś testowanie kosmetyków na zwierzętach jest obligatoryjne. Mimo, że Rozporządzenie dotyka kwestii zakazu importowania testowanych kosmetyków, nie zmienia to faktu, że firma wciąż może przeprowadzać testy dzięki np. różnemu rozmieszczeniu laboratorium a fabryki. Nawet jeśli nie prowadzi takiego procederu, to kupując produkt kosmetyczny, który nie mógł zostać przetestowany w Europie, wspieramy firmę, która praktykuje ten proceder na kontynentach i państwach, gdzie nie jest on zakazany."

Jak widzicie mimo wejścia w życie rozporządzenia, lista firm testujących jest jak najbardziej aktualna. 

Początkowo chciałam zamieścić w tym poście zdjęcia, ukazujące cierpienie zwierząt jednak po przemyśleniu uznałam, że są one zbyt drastyczne, a zarazem ogólnodostępne więc jeśli ktoś chce zobaczyć bez problemu znajdzie takie zdjęcia w sieci.

Mam nadzieję, że tym postem dam niektórym z Was do myślenia i na następne zakupy kosmetyczne wybierzecie się z listą firm nietestujących na zwierzętach. 

środa, 26 czerwca 2013

Nawilżający Błyszczyk Pomarańczowy PAT&RUB by Kinga Rusin


Witam,


Jak już wiecie zakochałam się w produktach firmy PAT&RUB by Kinga Rusin. Mają mnóstwo plusów. Są naturalne, polskie, nie testowane na zwierzętach, więc odpowiednie dla wegan i wegetarian. Dostępność to także zaleta, ponieważ możemy dostać kosmetyki w sieci oraz w perfumeriach Sephora na terenie całej Polski. Ja odsyłam Was na oficjalną stronę PAT&RUB

Dziś przedstawię Wam błyszczyk nawilżający tej firmy. Jak już wiecie ja kosmetyków typu błyszczyki nie używam. Nigdy nie umiałam znaleźć dla siebie odpowiedniego koloru i konsystencji. Zazwyczaj błyszczyki tylko mi przeszkadzały, kleiły usta, sprawiały że niemalże cały czas się oblizywałam w ostateczności efekt po kilku chwilach był odwrotny do zamierzonego - kosmetyk zostawał zlizany, a usta podrażnione. Inaczej było w przypadku błyszczyka PAT&RUB. Firma znów mnie zaskoczyła!

Kosmetyk pięknie pachnie - zapach mnie urzekł. Błyszczyk zawdzięcza aromat naturalnemu olejkowi pomarańczowemu, temu samemu, który skradł moje serce w peelingu do ust PAT&RUB, którego recenzję mogliście przeczytać tutaj. 



Konsystencja błyszczyku jest bardzo przyjemna. Lekka, a jednocześnie nie spływająca z ust. Produkt zawiera naturalny złoty pigment, dzięki czemu na ustach pozostaje piękna, delikatna poświata. Błyszczyk nie jest bardzo tłusty, faktycznie nawilża usta, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że pomaga w ich regeneracji. Bez wątpienia mogę polecić go osobom o wrażliwych ustach z tendencją do wysychania. 
W swoim kufrze mam także różaną wersję błyszczyku, jego konsystencja jest troszkę cięższa jednak równie przyjemna. 


Błyszczyki nie kleją ust, nie mają smaku przez co nie kuszą mnie do oblizywania warg i zjadania produktu. Brak smaku do zdecydowana zaleta produktu. 


Kosmetyk utrzymuje się długo na ustach, nadaje się zarówno do codziennego stosowania na własne potrzeby jak i do makijaży sesyjnych czy ślubnych jako delikatne wykończenie. 

W składzie mamy jak zwykle same dobroci przymykając oko na emolient tłusty - Cetyl Alcohol, który to przyczynia się do powstawania zaskórników, ale kto smaruje sobie błyszczykiem buzię?  




W błyszczyku nie znajdziemy pochodnych ropy naftowej, siarczanów, silikonów, glikolu propylenowego, pegów, sztucznych barwników czy aromatów za to mamy wspaniałe naturalne oleje z certyfikatem eco.





Opakowanie produktu również przypadło mi do gustu. Łatwa aplikacja jedną ręką, co przy dziecku jest bardzo ważne. Mamuśki powinny mieć co najmniej 3 ręce, bądź używać wyłącznie produktów w przemyślanych opakowaniach. Ukłony dla PAT&RUB! 

Tym błyszczykiem firma PAT&RUB znów nabiła sobie u mnie plusów i narobiła mi ochoty na kolejne testy kosmetyczne.

Cena błyszczyku to 45 zł za 15 ml. Uważam, że to kosmetyk wart swojej ceny, jest bardzo wydajny i przyjemny! Polecam wszystkim wielbicielkom błyszczyków oraz tym, które nie wiedzą jeszcze że nimi są. Na pewno pokochanie te błyszczyki. 

Muszę się Wam przyznać do tego, że odkąd mam błyszczyk nawilżający by Kinga Rusin lubię sobie malować usta! 


Zapraszam serdecznie do zakupu kosmetyków PAT&RUB, jeśli jeszcze nie macie ich w swoich kosmetyczkach to dobra okazja, by w nie zainwestować. Firma ma 5 urodziny i daje więcej za tę samą cenę. Ja na pewno się skuszę. Wszystkiego najlepszego PAT&RUB! Sto lat i jeszcze więcej.

piątek, 21 czerwca 2013

Kremy do rąk


Witam serdecznie,



Krem do rąk to kosmetyk przez wielu niedoceniany, a szkoda. Powodem takiego niedocenienia jest ogólnie panująca opinia, że kremy do rąk są niepraktycznie, długo się wchłaniają, przeszkadzają w codziennym funkcjonowaniu, pozostawiają uczucie tłustych, nie raz kleistych rąk. Osoby z takim podejściem zazwyczaj nie używały kremów nigdy, bądź miały nieprzyjemność korzystania z kremów z niskiej półki. 

Przetestowałam dla Was 4 kremy do rąk różnych firm, w różnych cenach. Jeśli interesują Was moje spostrzeżenia zapraszam do lektury.





Cztery Pory Roku- zimowy krem do rąk rozgrzewający z imbirem i bawełną norweską.

Na dworze ukrop, a ja Wam prezentuję zimowy krem . Nie przypadkiem. Gdyby faktycznie rozgrzewał, nie wzięłabym go do dzisiejszego posta, bo co jak co ale ciepła mam już dosyć. 
Producent obiecuje 24h ochronę, regenerację i natłuszczenie dłoni. Tak, tak, dobrze widzicie- natłuszczenia, a nie nawilżenie. Zimą nawilżenie nie jest dobrym pomysłem, bo zawartość wody w kosmetyku może nam przymarzać na skórze w efekcie można się nabawić podrażnień, a nawet odmrożeń. Niestety producent chyba o tym zapomniał i do składu na pierwszym miejscu wrzucił wodę - to skreśla produkt z listy zimowych mast have. 
Krem nie zawiera parabenów, jednak obiecanej bawełny (jak możemy przeczytać z tyłu małym druczkiem jest tylko ekstrakt) i imbiru, który jak mniemam miał działać rozgrzewająco jest tylko 4% . 
Generalnie skład kosmetyku nie jest najlepszy, ratuje się on tym, że zawiera 10% naturalnych olejów, w tym między innymi masło shea. 
Z serii zimowych kremów Cztery Pory Roku mają jeszcze regenerujący z żurawiną, miodem i proteinami mlecznymi, ale wracając do imbirowego...

Zapach ma ładny, delikatny, rzekłabym że to pomieszanie kwiatów z imbirem. 

Konsystencja dość ciężka, jednak mimo to szybko się wchłania. 


Opakowanie ma duży plus za to, że jest małe, dość solidne (przy częstym użytkowaniu nic się nie ułamało), poręczne i ma "klapkę", dzięki czemu nie trzeba się męczyć tłustymi rękami z zakrętką. 


Cena jest także bardzo atrakcyjna, bo jedyne 4 zł (w promocjach nawet mniej) za 75 ml.


Podsumowując, na pewno nie jest to krem na zimę, nie rozgrzewa, o regeneracji także nie mamy co marzyć. Dłonie niestety pozostają tłuste, a po kilku chwilach te suche na pewno będą domagały się dokładki preparatu. 



Plus za to, że jest to produkt polski i tani, ogromny minus za to, że producent chce nas wpuścić w maliny. 







Kolejny krem, który testowałam to produkt firmy Oriflame- love is in the air.
Nie jestem fanką kosmetyków katalogowych, nie ufam firmom typu Oriflame, Avon, Mariza itp.
 Do Avonu miałam wiele podejść - koleżanka była konsultantką, więc nie raz na coś dałam się namówić - zazwyczaj żałowałam. Do kremu Oriflame podeszłam sceptycznie. 

Od początku zniechęciło mnie opakowanie. Poza tym, że jest paskudnie różowe to jest z zakrętką (kto u licha wpadł na tak "genialny" pomysł!?). 

Zapach jest bardzo intensywny, mydlano- kwiatowo- owocowy. Może się podobać, dla mnie jest nie do zniesienia. Dłonie pachną nawet po umyciu rąk! 

Z opakowania nie wiele możemy się dowiedzieć. Producent raczył napisać tylko, ze jest to krem do rąk love is in the air o pojemności 75 ml. 

Skład paskudny, poza wodą mamy masę alkoholi, gliceryny, parabenów i substancji zapachowych. 

Krem co prawda nie pozostawia tłustej warstwy na dłoniach jak wyżej opisany kolega, nie mniej jednak tak jak i krem Cztery Pory Roku nie nawilża. Love is in the air ma zdecydowanie za rzadką konsystencje, podejrzewam, że wspomnianej wody w składzie producent nie pożałował. Z suchymi dłońmi sobie nie radzi. Nie przynosi nawet chwilowej ulgi. 

Moim zdaniem producent się pomylił. Zamiast kremu do rąk stworzył perfum o konsystencji rzadkiego kremu do rąk. 

Dla osób, które lubią słodko pachnieć i nie potrzebują nawilżenia, mogę polecić. Jednak osoby z wrażliwą skórą niech trzymają się od niego z daleka, bo ma mnóstwo substancji, które mogą podrażniać. 


Cena za 75 ml to około 15 zł. Według mnie zdecydowanie za dużo. 




Na moich wymagających dłoniach wylądował także krem od Świt Pharma linii Exclusive Cosmetisc - odżywiający krem do rąk i paznokci (swoją drogą, który krem do rąk nie jest także do paznokci? Przecież nikt nie smaruje dłoni omijając pazury!) z witaminą młodości (wit. E), kreatyną i olejem glicerynowym. 

Zacznę od tego, że skład bardzo mi się nie podoba. Jest dużo alkoholu, parafina (nie używam nigdzie, świństwo a fe!), parabeny, substancje zapachowe. 

Z racji tego, że chemia jest tania 125 ml produktu kosztuje około 3 zł. 

Plus za "klapkę", a nie zakrętkę oraz za ładne, porządne opakowanie. 

Zapach dla mnie odpowiedni, delikatny jednak nie jestem w stanie określić co to. Czytając kiedyś o tym kremie dowiedziałam się, że nie wszystkim podoba się ta nuta. W sumie odważę się stwierdzić, że to zapach dla kobiet dojrzałych, a nawet starszych Pań. Panowanie także byliby z niego zadowoleni. Nie jest typowo kobiecy jak ten Oriflame. Jest raczej neutralny.

Krem spełnia obietnice producenta, chroni przed warunkami atmosferycznymi (choć na mróz bym go nie użyła, ponieważ wodą jest w składzie na pierwszym miejscu), działaniem detergentów, sprawia, że skóra jest gładka i miękka. 
Te zalety zawdzięcza właśnie parafinie i glicerynie, które sprawiają że na skórze pozostaje film - nie jest to dobre, ponieważ skóra nie oddycha, jest zatkana. 

Mam bardzo mieszane uczucia, co do tego kremu. Nie lubię chemii, a to właśnie jej zawdzięcza swoje działanie. Używam kremu przed sprzątaniem, aby ochronić dłonie przed działaniem silnych detergentów jednak po sprzątaniu nawilżam dłonie moim faworytem, o którym zaraz Wam opowiem. 

Krem Exclusive Cosmetics mogę polecić jako smarowidło zabezpieczające, szybko się wchłania, daje uczucie chwilowej ulgi, jednak z racji tego, że skład nie jest fajny nie używałabym go każdego dnia. 




Nadeszła pora na mojego faworyta. Balsam do rąk firmy, którą niedawno pokochałam - PAT&RUB by Kinga Rusin. 
Firma ma w swojej ofercie kilka balsamów o różnych nutach zapachowych i różnych właściwościach, dlatego jestem pewna, że każdy znajdzie coś dla siebie. Ja obecnie testuję terapię dla dłoni cynamon, imbir, goździk i szałwia. Zapach jest powalający! Nie wiedziałam, że pokocham korzenne zapachy, co stało się dzięki PAT&RUB.

Produkt jest naturalny, nie zawiera pochodnych ropy naftowej, siarczanów, pegów, glikolu propylenowego, barwników i sztucznych zapachów, dodatkowo zawiera surowce pochodzące z upraw ekologicznych, dzięki czemu jest małe prawdopodobieństwo, że krem nas uczuli. W składzie znajdziemy za to witaminy, masła i oleje naturalne oraz roślinne substancje nawilżające. 

Opis na opakowaniu zasługuje na pochwałę. Jasny przekaz, co czemu służy, wszystko przejrzyście napisane, a osoby które nie znają się na kosmetykach i właściwościach substancji w nich zawartych mogą wszystko wyczytać na opakowaniu. 

Jeśli już piszę o opakowaniu muszę przyznać, że poza przejrzystością i eleganckim wyglądem ma minus za nieporęczność. Pompka w prawdzie działa bez zarzutów, jednak jak już mamy resztki produktu ciężko je wydostać. 

Sam balsam jest bardzo wydajny, wystarczy odrobina, by nawilżyć i odżywić całe dłonie. Szybko się wchłania, nie pozostawia na skórze tłustej warstwy, a jednocześnie przynosi ulgę zmęczonym, suchym i podrażnionym dłoniom. Dla podkreślenia wydajności dodam, że po naciśnięciu pompki do końca mogę wysmarować całą rękę! 

Cena za 100 ml to 39 zł. Pewnie wielu z Was uzna, że to za dużo za balsam do rąk ja jednak uważam, że za tę jakość i wydajność to śmiesznie niska cena. Mając suche dłonie, używam kremu raz - dwa razy dziennie i to wystarcza, abym czuła się komfortowo. 

Jestem pewna, że balsamy do rąk PAT&RAB na stałe zagoszczą w moim domu.




Na koniec dodam, że dziękuję wszystkim za życzenia urodzinowe. Dzień ten spędziłam cudowne w Zoo wraz z córeczką i mężem :) 

Oglądamy słonia!  


środa, 19 czerwca 2013

Bath&Body Works Signature Collection Pink Chiffon Balsam do ciała


Witam,

Z okazji moich urodzin postanowiłam pisać na blogu nie rzadziej niż co 2 dni. Nie wiem jak osiągnę swój cel, ponieważ póki co przez Panów Robotników ocieplających mój blok, Dzidziałka nie może spać, więc jest bardzo absorbująca. W związku z tym, że dziś strzeliło mi oczko, a Anastazji równe 5 miesięcy dzień spędzimy dość intensywnie, dlatego też przygotowałam szybką recenzję zamiast obiecanej serii. 

Pod lupę wzięłam balsam do ciała Signature Collection Bath&Body Works Pink Chiffon z witaminą E, olejkiem jojoba i masłem shea. Brzmi pięknie, a czy tak jest naprawdę?

Początkowo myślałam, że kosmetyk przypadnie mi do gustu. Wiele osób polecało mi tę firmę, słyszałam wiele pozytywnych opinii. Marka istnieje od 1990 r na rynku amerykańskim. 
U nas kosmetyki od niedawna można dostać w stolicy. 

Zapach jest dość intensywny, kwiatowy bardzo słodki, utrzymuje się długo na ciele i ubraniach. Niektórym na pewno się to spodoba ja jednak wyznaję zasadę, że od zapachów mam perfumy, poza tym przy małym dziecku nie wskazane jest pachnieć toną chemii. 
Zapach nie przypadł mi (ani Córeczce) do gustu, jednak osoby w moim otoczeniu są nim zauroczone, cóż - wybredna bestia ze mnie jeśli chodzi o kwestie zapachowe.

Balsam do ciała według mnie to kosmetyk, który powinien porządnie nawilżać skórę i utrzymywać to nawilżenie bardzo długo. Balsam firmy Bath&Body niestety nie nawilża najlepiej, a właściwie daje złudzenie mocnego chwilowego nawilżenia. 

Gdyby nawilżenie było tak intensywne jak zapach pewnie polubiłabym się z tym produktem.

Podejrzewam, że winowajcą takiego krótkotrwałego nawilżenia jest dość spora zawartość alkoholu w składzie. Skoro już zaczęłam rozbierać produkt na czynniki pierwsze wspomnę także o zawartości parabenów i dużej ilości substancji zapachowych. Te drugie mogą podrażniać wrażliwą skórę, o czym nie raz już wspominałam. Plusem w składzie jest to, że producent wywiązuje się z obietnicy i umieszcza na początkowych miejscach masło shea i olejek jojoba. 

Konsystencja jest dość lejąca, dzięki czemu kosmetyk szybko się wchłania i mamy pewność, że na ubraniach nie zostaną nam tłuste plamy. 

Buteleczka mała, wygodna z otwarciem "na klik", zatem nie mamy problemu z zamknięciem produktu tłustymi rękami, co moim zdaniem jest ogromną zaletą. Osobiście bardzo nie lubię kremów, balsamów itp. z zakrętkami za to, że mam problemy z ich zamknięciem bezpośrednio po użyciu produktu, a jeśli już mi się to uda przed kolejną aplikacją muszę wycierać śliską zakrętkę.

Cena produktu to 17,99 zł za 88 ml. Po szybkiej kalkulacji i zestawieniu ceny do jakości, wydajności i ilości stwierdzam, że to dużo jak za ten produkt. 

Gdyby ktoś mnie zapytał, czy kupię inne kosmetyki tej firmy musiałabym się porządnie zastanowić. Już tak mam, że jak coś mi podpadnie to ciężko mnie potem do podobnych kosmetyków nakłonić. Może inne serie będą dla mnie bardziej odpowiednie?

Produkt mogę polecić dla miłośników intensywnych zapachów oraz osób, których skóra nie wymaga porządnego nawilżenia.

Plusem produktów Bath&Body jest to, że współgrają one kategorycznie. Co mam na myśli? Jeśli przypadnie komuś go gustu jakiś zapach (a jest w czym wybierać, bo firma oferuje ich aż 25) może sobie kupić produkty zarówno dla siebie jak i domu w tej samej nucie.

Ostatecznie mam mieszane uczucia co do tego kosmetyku.


A Wy jakie macie doświadczenia z produktami firmy Bath&Body Works? 

niedziela, 16 czerwca 2013

Cień do powiek Glazel + Błyszczyk Glazel Diamond Coctail + ROZSTRZYGNIĘCIE KONKURSU.

Witam moi Mili,



Dziś szybki post, ponieważ jestem chora i nie czuję się na siłach. Gdyby nie obiecane rozstrzygnięcie konkursu pewnie nic bym dziś nie napisała. Zacznę od recenzji. 


Cień do powiek Matt firmy Glazel.
Po dość nieciekawej przygodzie z czarnym ołówkiem tej firmy (recenzja do znalezienia w archiwum) postanowiłam przetestować cień do powiek. Z racji tego, że nie przepadam za cieniami perłowymi postawiłam na matowy.


Cień jest bardzo ładnie napigmentowany, wystarczy odrobina na bazę by uzyskać intensywny odcień. Łączy się pięknie z innymi cieniami, niekoniecznie firmy Glazel. Piszę o tym ponieważ, spotkałam się z cieniami, które świetnie łączyły się ze swoimi kolegami z firmy, jednak z konkurencją nie chciały współgrać. 

Opakowanie chodzi dość opornie, jednak nie na tyle by połamać sobie paznokcie - jest dość solidne. 

Sam cień utrzymuje się długo, nie roluje się i nie spływa z oczu. Myślę, że nadaje się zarówno do stosowania na co dzień, jak i na sesje zdjęciowe. 


Firma Glazel ma w swojej ofercie dość szeroką gamę kolorystyczną, zatem każdy znajdzie coś dla siebie, a posiadając większą ilość cieni na pewno uda się nam wykonać bardziej artystyczne makijaże. 




Ceny cieni tej firmy wahają się od 20 do 30 zł za sztukę. Firma oferuje również palety, których ceny zaczynają się od 90 zł, a kończą na 560 zł. Wydaje mi się, że każdy znajdzie coś dla siebie w ofercie firmy Glazel. 




Błyszczyk Glazel Diamond Coctail

Nie od dziś wiadomo, że nie lubię mieć nic na ustach. Kto mnie zna ten wie, że nie używam błyszczyków, szminek, czy jakiejkolwiek innej kolorówki. Robię to ze względu na to, że moje usta są bardzo wymagające, a jednocześnie bardzo duże zatem malowanie ich sprawia, że wyglądam a przede wszystkim czuję się nienaturalnie. Na potrzeby recenzji jednak wypróbowałam błyszczyk, który dostałam od firmy Glazel. 



Odcień w opakowaniu wydaje się być dość mocno landrynkowo różowy jednak na ustach staje się niemalże niewidoczny. Moim zdaniem to duży plus, ponieważ wyznaję zasadę że od kolorów na ustach są szminki, a nie błyszczyki. Nienawidzę ociekających różową mazią, błyszczących się usteczek. 

Opisywany przeze mnie błyszczyk nadaje delikatnego blasku w naturalnym kolorze. 

Usta nie kleją się co jest kolejnym plusem. Kosmetyk delikatnie nawilża wargi, zatem nie ma mowy o suchych skórkach, czy podkreśleniu mankamentów ust.  


Zapach jest obłędny, owocowy jednak nie za słodki. Podejrzewam, że przypadnie Wam do gustu. 





Jeśli chodzi o kwestię cenową ten kosmetyk kosztuje 30 zł. Firma oczywiście ma w swojej ofercie także inne błyszczyki, szminki i paletki. 



Osobiście błyszczyk wykorzystam do makijaży sesyjnych. Gdybym używała tego typu kosmetyków, na pewno byłby to mój faworyt. 

Po przetestowaniu wyżej opisanych kosmetyków przekonałam się do firmy Glazel. Kosmetyki są dobrej jakości, dlatego uważam że można w nie zainwestować. Jestem pewna, że więcej kosmetyków tej firmy wyląduje w moim kufrze. Polecam je także dla wegan i wegetarian, ponieważ nie są testowane na zwierzętach. 


Poniżej zamieszczam zdjęcia makijażu wykonanego cieniem do powiek Glazel Matt oraz błyszczykiem Glazel Diamond Coctail. Od razu zaznaczam, że nie jest to jakieś dzieło makijażowe, w sumie nawet ciężko to nazwać makijażem. Nałożyłam tylko kosmetyki na oczy i usta, abyście mogli zobaczyć efekt. Jak tylko poczuję się lepiej wyczaruję coś pięknego za ich pomocą. 





KONKURS!

Jest godzina 22.00 zatem pora na rozstrzygnięcie konkursu.
Za pomocą generatora liczb wylosowałam 3 osoby, które dostaną komplety kosmetyków. Pod uwagę brałam kolejność zgłoszeń. W tym konkursie nagrodzę osobę 6, 7, 10. 
Właścicieli blogów proszę o kontakt mailowy.
Nr 6 to 
http://funwithcurves.blogspot.com/
Nr 7 to http://rincewind99.blogspot.com/
A szczęśliwym Nr 10 jest http://klodiasajdok.blogspot.com/ 
Gratuluję!



Niebawem kolejny konkurs, na tych samych zasadach zatem obserwujcie mnie :) 

wtorek, 11 czerwca 2013

Ekologiczna recenzja, czyli o tym co znalazło się w paczkach z Ekoziemianki + Przesunięcie rozdania nagród z konkursu.


Witam,

Od pewnego czasu zauważyłam, że zaczęła królować moda na ekologię. W związku z bumem ekologicznym postanowiłam napisać do cudownej Pani Joanny z Ekoziemianki z prośbą o zrobienie kilku paczek na minione spotkanie blogerów. Paczki mogliście wygrać w loterii. Jedna z paczek wylądowała w moich łapkach za co serdecznie dziękuję. 

Nigdy nie byłam jakąś wielką fanką ekologii, wiadomo zawsze dbałam o środowisko, powierzchownie segregowałam śmieci i zastanawiałam się przed wrzuceniem czegoś do pieca/ogniska, czy aby nie zaszkodzi to naszej planecie. Czytałam składy produktów spożywczych i kosmetycznych. Od czasu, gdy zaszłam w ciążę zaczęłam się bardziej zastanawiać nad tym co jemy, czym zmywamy gary czy podłogę. Gdy zaczęłam wgłębiać się w temat przeraziłam się tym, że do praktycznie wszystkiego dodawane są szkodliwe dla zdrowia i środowiska składniki. 

Do paczki z Ekoziemianki Pani Joanna wrzuciła wiele przydatnych ulotek między innymi dotyczących produktów ekologicznych do mycia, prania, sprzątania, czyszczenia, które chronią naturalne zasoby wody. Wody, która jak wiadomo nie od dziś jest źródłem życia na naszej planecie. Wszystkie produkty ekologiczne możecie nabyć w sklepie Ekoziemianka. Polecam z całego serca ten sklep, ponieważ jest on jednym z najtańszych (o ile nie najtańszym) sklepów tego typu i jest świetnie zaopatrzony w produkty każdej kategorii. Znajdziemy w nim wszystko, począwszy od kosmetyków dla dzieci i dorosłych, przez artykuły higieniczne, środki czystości, produkty Fairtrade, żywność ekologiczną na produktach bezglutenowych i bezlaktozowych skończywszy. 


Szczegółowe recenzowanie zacznę od tego co uwielbiam mianowicie od herbaty. W paczce (która swoją drogą była świetną pojemną torbą lnianą) znalazłam pięć herbat: Roooibos, Stomach Ease, Snack Tea, Detox oraz Bedtime. Były to gotowe herbaty w torebkach do zaparzania. Troszkę mnie to na wstępie zniechęciło, ponieważ preferuję sypane, takie w których gołym okiem widzę co piję, jednak gdy tylko powąchałam saszetki wiedziałam, że długo leżeć w mojej szafce nie będą. 
Herbaty YogiTea to Ajurwedyjskie herbaty ziołowo - korzenne. Szczegółów o tych herbatach możecie dowiedzieć się z bardzo interesującej ulotki-książeczki, która była do nich dołączona. Ja powierzchownie opiszę każdą z ww.

Herbata Detox jak sama nazwa wskazuje ma działanie oczyszczające. Smak to cudowna mieszanka przypraw zarówno tych ostrych jak i słodkich. W składzie oczywiście nie ma żadnych sztucznych aromatów, mamy tylko lukrecję, cynamon, korzeń łopianu, imbir, mniszek lekarski, koper włoski, anyż, owoc jałowca, kolendrę, czarny pieprz, pietruszkę (bardzo mnie to zaskoczyło), szałwię, goździki oraz korzeń kurkumy. Polubiłam się z tą herbatą i niebawem się w nią na pewno zaopatrzę. 

Rooibos dla wielu znanych mi wielbicieli herbat jest faworytem. Osobiście również go uwielbiam za kwiatowy, delikatny smak oraz za to, że jest naturalnym antyutleniaczem. Rooibos firmy YoguTea jest połączony między innymi z cynamonem, kardamonem i imbirem, dzięki czemu jego smak staje się bardziej wykwintny. Oczywiście w składzie nie znajdziemy żadnych sztuczności. Myślę, że każdy wielbiciel herbat powinien mieć tę herbatę w swojej kolekcji. 

Do Sweet Lemon Mate Snack Tea with Green Tea podeszłam sceptycznie, ze względu na to że bardzo nie lubię Mate. Herbata ma powalający, orzeźwiający zapach, dlatego ją zaparzyłam. Wzięłam pierwszy łyk i przeżyłam szok- ta herbata jest cudowna! Połączenie zielonej herbaty z cytryną i domieszką niemalże niewyczuwalnej Mate sprawiła, że miałam ochotę na więcej i więcej. Polubiłyśmy się, mąż także ją polubił, mimo że tak jak ja nie lubi Mate. 

Bedtime to wychwalany przeze mnie Rooibos połączony z ekstraktem waniliowym. W składzie znajdziemy między innymi rumianek, lukrecję, makuchy kakaowe, czy kardamon. Tak jak obiecuje producent, herbata w magiczny sposób działa wyciszająco i uspakajająco. Dzięki niej możemy się zrelaksować po ciężkim dniu i zasnąć spokojnie. Polecam, gorąco polecam.

Stomach Easy polecam dla wszystkich obrzarciuchów i osób z problemami trawiennymi. Dzięki temu, że w składzie znajdziemy koper włoski, kolendrę oraz lukrecję nasze brzuszki będą lepiej pracowały, a ostre przyprawy takie jak imbir czy pieprz sprawią, że nasze kubki smakowe na pewno będą zadowolone. 

Firma YogiTea ma w swojej ofercie wiele ciekawych herbat, dla ludzi o różnych potrzebach. Myślę, że warto zapoznać się z ich pełną ofertą. Ja na pewno z chęcią spróbuję jeszcze innych smaków. 





Jeśli już jestem przy produktach żywieniowych przejdę do pastylek pudrowych. Kto w dzieciństwie nie lubił pudrówek? Jak dziś pamiętam, że Mama zawsze przynosiła mi je ze sklepu. Już nawet nie musiała pytać co mi kupić, po prostu wiedziała, że z nich zawsze będę zadowolona. Obecnie unikam cukierków, ponieważ zawierają w sobie mnóstwo cukru i sztucznych barwników. Dzięki ekologicznym pastylkom pudrowym przeniosłam się znów do czasów dzieciństwa. Te, które dane mi było jeść były o smaku jeżynowym. Skład bardzo prosty, zero cukrów, sztucznych barwników, czy tajemniczych E. Słodycz pastylkom nadał suszony syrop kukurydziany, a piękny kolor koncentrat czarnego bzu. Jeśli chodzi o kaloryczność to w porównaniu ze zwykłymi cukierkami tego typu wychodzi mniej więcej to samo, czyli około 400 kalorii na 100 g, jednak oczywistym jest fakt, że jak już jeść słodycze to te zdrowe. Jestem pewna, że gdy przyjdzie czas na słodycze dla mojej córki, będę wybierała te ekologiczne. W Ekoziemiance jest duży wybór słodyczy ekologicznych. Zachęcam do próbowania.






Z ekologicznego świata Pani Joanny dostałam także gumy do żucia Xylitol o smaku owoców cytrusowych. Cóż mogę powiedzieć o tych gumach poza tym, że bardzo je lubię? Smakiem bardzo przypominają różowe gumy Orbit, nie zawierają cukru, są natomiast w 100% słodzone ksylitolem.
 W poręcznym pudełeczku znajduje się 30 gum, które świetnie usuwają osad nazębny. Smak niestety szybciej znika niż w sklepowych gumach jednak coś za coś. 






Poza produktami wyżej opisanymi w paczce znalazłam także mydło roślinne firmy Sonett. Skład ma bardzo fajny olej palmowy,kokosowy, woda, glycerin, chlorek sodu i tiosiarczan sodu. Oleje oczywiście pochodzą z upraw ekologicznych. Fajne mydło dla wegetarian i wegan (nie wiem, czy wiecie że często w sklepowych mydłach znajduje się tłuszcz zwierzęcy!). 
Cena przystępna - 3.99 zł za 100 g. 






W następnym poście zrobię zestawienie ekologicznych płynów do naczyń i płynów do trudnych zabrudzeń z płynami ogólnodostępnymi w każdym sklepie. 

Mam nadzieję, że uda mi się Was zachęcić do bardziej ekologicznego trybu życia:).
Czekam na Wasze relacje związane ze stosowaniem ekologicznych produktów. 




Moi mili, w związku z tym, że wielu z Was zgłosiło swoją chęć udziału w konkursie, a nie dodaliście mnie do obserwowanych, co było warunkiem udziału przesuwam datę rozstrzygnięcia konkursu. Wszystkich, którzy się zgłosili proszę o dodanie mojego bloga do obserwowanych. W niedzielę wylosuję osoby, które wygrają zestawy kosmetyków. Proszę o cierpliwość. 

piątek, 7 czerwca 2013

Efektima Instytut Maska glinkowa oczyszczająca oraz błyskawiczna Peel-off + KONKURS

Witam,

Na początku chciałam przeprosić za zaległości. Troszkę Was zaniedbałam, jednak cała winę powinna ponieść Anastazja - to ten brzdąc ostatnio daje mi popalić.

Wraz z Mężem postanowiliśmy przetestować maseczki, które otrzymałam dzięki uprzejmości Efektima Instytut. Na pierwszy ogień wzięliśmy Claryfing Mask - glinkową oczyszczającą maseczkę, której zadaniem według producenta jest dogłębne oczyszczanie, absorbowanie zanieczyszczeń, zamykanie porów, usuwanie nadmiaru sebum i zapobieganie niedoskonałością skóry. Ta maska wylądowała na mojej buzi. Mąż natomiast pełen entuzjazmu skorzystał z Peel-off renew. Ta maseczka nazwana przez producenta błyskawiczną za zadanie miała usunięcie obumarłego naskórka, oczyszczenie z zaskórników, wygładzenie i odmłodzenie skóry oraz miała działać przeciestarzeniowo. Obietnice producenta brzmią kusząco, ale jakie są realia?

Skład maski glinkowej pozostawia wiele do życzenia. Zaczyna się dobrze, woda, glinka porcelanowa i pierwsza wtopa - alkohol denat. Może i nie jest to czysty alkohol, ma właściwości tonizujące i oczyszczające, ale jednak jest to alkohol, a więc wysusza! Ten składnik przekreśla maskę jako produkt dla osób o suchej i wrażliwej cerze. Następnie mamy do czynienia z krzemianem magnezowo-aluminiowym, dzięki któremu maska ładnie trzyma się buzi jednak mnie przeraża aluminium! Producent nie oszczędzał szkodliwych dla naszej skóry alkoholi. Częstuje nas Propylene glycolem, o którym wiadomo nie od dziś, że jest rakotwórczym zapychaczem wpływającym bardzo źle na naszą skórę i organizm. Absolutnie nie mogą go używać kobiety w ciąży i w czasie laktacji. W masce znajdziemy także Butylene glycol- kolejny zapychacz przyczyniający się do powstawania zaskórników. Uwaga na ten składnik! Jeśli jest zanieczyszczony dioksanem staje się rakotwórczy. W składzie znajdziemy wiele substancji zapachowych, które są alergenne.

Nakładamy maseczkę na oczyszczoną buzię, trzymamy 20 minut. Producent zaleca stosowanie maseczki 1-2 razy w tygodniu. Ja bym się ograniczyła do rzadszego stosowania. Produkt zdecydowanie nie nadaje się do osób o cerze suchej, naczynkowej, wrażliwej i atopowej, dla kobiet w ciąży i matek karmiących również zabroniony.

Jeśli chodzi o obietnice producenta odnośnie oczyszczania, zamykania por, usuwania nadmiaru sebum, mam mieszane uczucia. Produkt obietnice spełnia jednak kosztem wysuszenia i ryzyka zatrucia organizmu. Myślę, że osoby o cerze tłustej i mieszanej mogą skorzystać z maseczki raz na jakiś czas jeśli będą czuć potrzebę silnego oczyszczenia. Dodam jeszcze, że zapach maski mnie odrzucił. Słowa "polecam" zdecydowanie nie użyję przy tym produkcie.




Jak już mówiłam maseczkę błyskawiczną Peel-off zaaplikowałam na twarz Męża. Jego skóra nie jest wymagająca, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że ma cerę normalną co w naszym społeczeństwie jest rzadkością. Maska spełniła obietnice producenta, jednak czy działa przeciwstarzeniowo ciężko stwierdzić po jednej aplikacji. Mieliśmy z Mężem ogrom radości przy ściąganiu jej z jego twarzy.

Skład prezentuje się lepiej od składu maski glinkowej, choćby ze względu na to, że jest krótszy. Jednak i tu producent pokusił się o dodanie Propylene glycolu, perfum i Glyceriny.

Sposób użycia jest taki sam jak w wyżej opisanej masce. I tu nasuwa się moje pytanie: Dlaczego producent nazywa maseczkę błyskawiczną, skoro należy ją trzymać na buzi 20 minut?

Uważam, że maska  nada się dla osób o cerze normalnej i tłustej. Do wrażliwej nie polecam ze względu na składniki drażniące i wysuszające. Oczywiście kobiety w ciąży i mamy karmiące muszą się trzymać od niej z daleka.

 



Mąż i żona w maskach:




No i oczywiście mała Łobuziara 




Przypominam o konkursie! 
Osoby, które zgłosiły chęć wzięcia udziału w konkursie muszą dodać mój blog do obserwowanych. Zgłoszeń mam mnóstwo, a obserwatorów kilku. Sprawdźcie, czy obserwujecie blog, szkoda by przepadła Wam możliwość załapania się na super nagrody.

Z tego miejsca zapraszam także na mój nowy blog, który zainteresuje zapewne obecne jak i przyszłe mamy klik:)

niedziela, 2 czerwca 2013

PAT&RUB by Kinga Rusin Peeling do ust + Uwagi konkursowe


Na kosmetyki firmy PAT&RUB by Kinga Rusin już dawno miałam ochotę, jednak zawsze gdy czegoś mi brakowało wracałam do testowanych wcześniej pewniaków. Kosmetyki PAT&RUB znalazły się u mnie dzięki uprzejmości firmy, z którą udało mi się nawiązać współpracę i która to wysłała mi cudowne paczki na organizowane przeze mnie spotkanie blogerów w Katowicach. W paczkach były błyszczyki, balsamy do rąk, balsamy do ciała, olejki do kąpieli oraz peelingi do ciała i do ust. To właśnie od tego ostatniego chciałam zacząć. 

Zawsze uważałam peeling do ust za zbędny kosmetyk - niepotrzebny lep na klienta, bo przecież usta można delikatnie potraktować miękką szczoteczką, bądź zwykłym peelingiem przy okazji oczyszczania twarzy. W końcu jednak uznałam, że skoro już dostałam ten produkt to muszę go wypróbować. Podeszłam do tego bez większego entuzjazmu. Jedyne co mnie nakłoniło do skorzystania to fakt, iż produkty firmy PAT&RUB są w 100% naturalne.

Pudełeczko ładne, schludne, nie zawiera zbędnych obrazków, które zazwyczaj mają nam zmydlić oczy, nie ma także "magicznych karteczek" po których odklejeniu poznajemy gorzką prawdę napisaną małym druczkiem. Jedyne co bym dodała to sposób użycia, ponieważ uważam że nie wszyscy mogą wiedzieć jak stosować peeling do ust. Odkręcając mały, elegancki słoiczek na kolana powalił mnie zapach. Wspaniały, naturalny (nie paskudnie odrzucający chemiczny) pomarańczowy aromat. W połączeniu z brzozowym cukrem przeciwpróchniczym smakuje jak rozpuszczalna guma Mamba. Rewelacja! Zakochałam się w tym produkcie.

Mam wymagające usta, często niestety przesuszone, łuszczące się. Peeling doskonale sobie z nimi poradził delikatnie złuszczając martwy naskórek, nawilżył i połechtał moje kubki smakowe. Peeling zdecydowanie zasługuje na tytuły Najlepsze dla Urody - Uroda 2012 oraz Laureat 2012 InStyle BEST BEAUTY BUYS.
To będzie mój must have na całe życie.

Cena peelingu wynosi 49 zł za 30 ml. Dla niektórych to pewnie dużo jednak biorąc pod uwagę skuteczność, przyjemność stosowania i wydajność, cena automatycznie przestaje odstraszać. Do wyboru mamy 3 zapachy różany, kawowy i pomarańczowy.

Osobiście polecam z całego serca, nie widzę żadnych minusów. Dodam na koniec, że to idealny kosmetyk do stosowania przed makijażem ust. Dzięki peelingowi szminki (nawet te gorszej jakości) pięknie wyglądają i nie wchodzą w skórki, dziurki i marszczenia. 

Zapomniałam dodać, że kosmetyki firmy PAT&RUB by Kinga Rusin są odpowiednie dla wegetarian i wegan, są polskie (kod kreskowy 590) i naturalne, a ja cenię sobie takie produkty i staram się tylko takich używać. 

PS. Nawet mój antykosmetyczny Mąż podkrada mi ten peeling.









Przypominam o konkursie!
Warunkiem koniecznym do wzięcia udziału jest dodanie mojego bloga do obserwowanych. Osoby, które mnie obserwują i mają ochotę na udział w konkursie proszone są o pozostawienie w komentarzu adresu swojego bloga. 10 czerwca losowo wybiorę osoby, które wygrają atrakcyjne zestawy kosmetyków do pielęgnacji włosów oraz zestawy do makijażu. Dla Panów także przewidziane nagrody, zatem zapraszam do zgłaszania się :)