wtorek, 29 kwietnia 2014

Gadżeciarski Hi-tech eyelinier Pierre Rene


Witajcie, 

Przychodzę do Was z recenzją produktu, który testowałam bardzo, bardzo długo, zarówno na sobie jak i na klientkach. Mowa tutaj o eyelinerze w designerskim pisaku od Pierre Rene. 


Pewnie większości z Was ten cudak obił się o oczy. Było o nim dość głośno wśród ambasadorek marki. Mnie nie kusił, ponieważ nie jestem fanką eyelinerów w pisaku. Swój egzemplarz otrzymałam na jednym ze spotkań blogerskich i podczas pewnego wolnego popołudnia zaczęłam z nim romans. Dobrze, że to popołudnie miałam wolne, ponieważ dojście do tego w jaki sposób aplikować produkt, z której strony chwycić i jak mocno docisnąć zajęło mi dłuższą chwilę. 


Zrobienie kreski na prawym oku (jestem praworęczna) okazało się bardzo przyjemne. Dziwaczek doskonale leżał w dłoni, dzięki czemu mogłam sobie pozwolić na pewne pociągnięcie. Aby uzyskać intensywną czerń trzeba jednak mocniej docisnąć końcówkę pisaka do powieki, co niestety wypływa na grubość kreski. 
Jako, że końcówka jest precyzyjna można uzyskać cieniutkie kreski, ale nadać im intensywności można tylko poprzez kilkukrotne przeciągnięcie eyelinera, a to wymaga odrobiny wprawy. 




Zrobienie kreski na lewym oku nie było już tak banalne. Zakrzywiony eyeliner nie leży tak pewnie w mojej lewej dłoni, a przez to że czerń przy małym nacisku jest niezbyt intensywna o malowaniu od zewnętrznego kącika można zapomnieć. Malowanie prawą ręką lewej kreski wiąże się zatem z przekręceniem nadgarstka w dość niewygodny sposób, co spowalnia naszą pracę. 
No i niestety tracimy nasz cenny czas o poranku. 

Poniższe zdjęcie pokazuje możliwości, jakie daje nam eyeliner. Gołym okiem widać, że te cienkie są mniej intensywne od tych grubych. Każdą zrobiłam za jednym pociągnięciem, zmieniając tylko siłę nacisku.


Eyeliner zdecydowanie broni się tym, że jest trwały i szybko zasycha na powiece. Jest wydajny, a jego końcówka nie zasycha i nie łamie się (co niestety często zdarza się w pisakowych eyelinerach). 


Bardzo lubię go nosić w torebce w celu poprawienia kreski w wewnętrznych kącikach oczu. 

Producent podaje, że jest wodoodporny, co niestety prawdą nie jest. Już kilka kropel wody rozpuściło eyeliner z wierzchu mojej dłoni. 

Cena obecnie to około 17 zł za 4 ml. 


Podsumowując mogę powiedzieć, że jest to fajny produkt dla gadżeciar, robi ogromne wrażenie na ludziach, ale czy jest "idealny nawet dla początkujących", jak to mówi producent - nie byłaby tego taka pewna. 

Macie ten eyeliner? W jakiej formie lubicie najbardziej produkty do kresek?


Przypominam o rozdaniu na FB. 


poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wrocław - Cropp Tattoo Konwent 2014


Witajcie, 

Dziś postanowiłam, że podzielę się z Wami moimi wrażeniami z weekendu. Jak nie trudno się domyślić, odwiedziłam Wrocław i zawitałam na konwencji tatuażu.



Zacznę od tego, co mnie troszkę zmartwiło - mianowicie miejsce imprezy. Był to Browar Mieszczański, który niestety pękał w szwach od nadmiaru wspaniałych kolorowych ludzi. Organizatorzy przygotowali masę atrakcji, między innymi pokaz Lucky Hell, który niestety nie dane mi było zobaczyć z powodu wyżej wymienionego. Pozostawiam Was z linkiem promocyjnym. Czuję niedosyt. 



Ubolewająca nad ominiętymi mnie pokazami Lucky Hell, wybrałam się na niesamowity pokaz Dollhouse. Wspaniałe, alternatywne lalki ożyły na moich oczach dzięki Dianie Blazkow i Anice Stanclik. Było mega ciasno, ale przy użyciu ramion Męża mogłam nacieszyć oczy ich cudownymi ruchami, makijażami i strojami. 
Jako, że nie mam zdjęć, bo wyjęcie aparatu podczas pokazu było niemożliwe, odsyłam Was na FB Diany.


Mój obiektyw nie dawał rady w panujących w Browarze warunkach, dlatego wszystkich zainteresowanych odsyłam na FB konwencji, na którym znajdziecie masę zdjęć. 

Będąc we Wrocławiu nie można nie odwiedzić rynku. Pogoda dopisywała, momentami było wręcz za gorąco i trzeba było się ochładzać. 

Wraz z moimi towarzyszami pochłonięci urokami miasta nie dotarliśmy na drugi dzień konwencji. 











Piękno Wrocławia i zwariowane towarzystwo sprawiło, że weekend bez zastanowienia mogę uznać za udany. Już nie mogę się doczekać kolejnej konwencji. Tym razem będzie to Gdańsk.
 Tak pozytywne odmiany są bardzo potrzebne. Naładowałam baterie i mam masę energii do pracy. 

A Wy w jaki sposób ładujecie swoje "baterie"?
Lubicie Wrocław?

Przypominam o rozdaniu na FB!

czwartek, 24 kwietnia 2014

Organic Shop - Body Scrub Mango & Sugar

Witajcie, 


Dziś opowiem Wam o cukrowym peelingu pochodzącym z Biosfera Polska , który skradł moje serce zapachem już przy pierwszym użyciu. Chcąc pokazać Wam jak zapach może oczarować, pozwolę sobie przytoczyć sytuację, która miała miejsce tuż po otrzymaniu paczki. Wyjęłam produkty w kuchni, a mąż mój - dusza ciekawska z łapkami małego dziecka zanurkował w nim paluchem po czym sprawnie pokierował go do ust. Jak pewnie możecie się domyślić, peeling nie okazał się zbyt smaczny. 
Na szczęście działa znacznie lepiej niż smakuje. 


W opakowaniu znajduje się intensywnie pomarańczowy, wyglądający jak mus owocowy z kawałkami cukru trzcinowego, wydajny scrub. Odrobina nałożona na ciało przenosi nas w egzotyczną podróż, a zapach mango roznosi się po całej łazience. 


Grube kawałki cukru trzcinowego ścierają martwy naskórek, co w parze z olejkami i substancjami nawilżającymi daje aksamitnie gładką skórę pachnącą mango jeszcze długi czas. 
Produkt nie pozostawia tłustej warstwy. Nie podrażnia skóry i pomimo dużych kawałków cukry jest delikatny. 

Skład peelingu jest bardzo przyjemny. Nie zawiera on SLS, parabenów i silikonów.




Organiczne mango i cukier idą u mnie w ruch dwa razy w tygodniu. Już zapomniałam co znaczy sucha, ściągnięta skóra. Teraz ciesze się aksamitną gładkością. 

Serdecznie polecam organic mango & sugar body scrub wszystkim tym, którzy zmagają się z szorstkością skóry, a także tym którzy lubią egzotyczne podróże. 

Cena produktu to około 25 zł za 250 ml. 


Gdyby zostawiał tłustą warstwę (której tak wielu z Was nie lubi), mogłabym śmiało stwierdzić, że jest to mój ulubieniec.


Gdy skończę wersję mango, na pewno zaopatrzę się w inne wersje tego peelingu. 




Przypominam o rozdaniu na FB --> klik.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Odśwież swoją kosmetyczkę na wiosnę! - seria rozdań :)


Kochani, 


Święta za nami, po słodkim lenistwie ciężko się czasem rozruszać. Aby umilić Wam start w rzeczywistość postanowiłam zrobić serię rozdań na FB o nazwie Odśwież swoją kosmetyczkę na wiosnę! Długo zastanawiałam się, czy zrobić jedno solidne rozdanie, czy kilka mniejszych. 
W ostateczności uznałam, że dam szansę większej ilości osób. 

Zasady będą banalnie proste:


Polub mój FB

Udostępnij zdjęcie konkursowe

Napisz komentarz z odpowiedzią na pytanie: co chciałabyś/chciałbyś wygrać w następnym rozdaniu?(wystarczy jedno słowo "pomadki, kredki, podkłady, cienie" itd.)

Będzie mi również bardzo miło jeśli zaobserwujecie mój blog. 


Proste i przyjemne prawda? Zatem do dzieła! 

Konkurs jak sama nazwa wskazuje ma na celu odświeżenie Waszych kosmetyczek, bądź kosmetyczek Waszych Kobiet :) Co tydzień/dwa do wygrania będzie coś, bez czego nie wyobrażam sobie wiosennego makijażu. 

Zaczynamy już dziś. Bądźcie czujni! 

Uśmiechajcie się:)



A Ty, bez jakiego kosmetyku nie wyobrażasz sobie wiosennego makijażu? :)  

sobota, 19 kwietnia 2014

Wesołych Świąt!


Moi Drodzy, 

W związku z tym, że większość z Was obchodzi święta, z okazji Wielkanocy postanowiłam opublikować krótki post. 

Chcę życzyć Wam wszystkiego co najlepsze, wytrwałości w blogowaniu, samych wiernych czytelników oraz spełnienia marzeń. Rzecz jasna nie wszystkich, bo czym byłoby życie bez nich? 
Odpoczywajcie. Bądźcie szczęśliwi i zdrowi. 



Pozdrawiam! 

A po świętach zapraszam na rozdanie na FB.

czwartek, 17 kwietnia 2014

Kobo Professional - pomadki Fashion Colour, cała gama kolorystyczna.

Witajcie,

Długo zwlekałam z napisaniem tego posta. Nie wyobrażam sobie robienia recenzji produktu do ust, bez pokazania go na wargach. Pewnie nie raz spotkałyście się z tym, że kolor na ręce odbiegał bardzo od koloru na ustach. Aby uniknąć ewentualnego wprowadzenia Was w błąd, regenerowałam bardzo namiętnie moje usta (chociaż suchość jeszcze mi dokucza). 

Dziś powiem co sądzę o pomadkach Kobo z serii Fashion Colour. Zatem do dzieła.


Jestem szczęśliwą posiadaczką całej gamy kolorystycznej. Wśród 12 kolorów, każdy znajdzie coś dla siebie. Kolory na każdą okazję. Kobo zadbało o najmodniejsze w tym sezonie odcienie pomarańczy, dla mniej odważnych dziewczyn jest odcień nude, a dla pewnych siebie czerwienie, róże i moje ukochane fiolety.

Pomadki Kobo Professional cenię sobie za wiele rzeczy. Poza piękną kolorystyką, uwielbiam w nich możliwość dozowania koloru. Nakładając jedną warstwę pomadki i ściągając ewentualny nadmiar jedną warstwą chusteczki, otrzymamy delikatny, dzienny odcień. Dokładając produkt, intensywność koloru będzie wzrastała, jednocześnie stając się doskonałą opcją na wieczór.

Konsystencja pomadki początkowo może wydawać się sucha. Uwierzcie mi jednak, że po roztarciu wierzchniej warstwy (pędzelkiem, bądź bezpośrednio na ustach), aplikacja idzie jak po maśle.

Producent zadbał o to, by pomadki nie niszczyły ust. W składzie pomadek znajdziemy składniki odżywiające, nawilżające i chroniące (filtry UV) nasze wargi.

Na rynku jest masa pomadek nie do zdarcia (swatch jednej z ostatnimi czasy bardzo reklamowanych w mediach trzymał mi się na wierzchu dłoni 4 dni!), ale czy warto aplikować je na usta kosztem wysuszenia na wiór? Nie warto! Do czego piję, otóż nie łudźcie się, że pomadki Kobo Fashion Colour będą z wami od rana do nocy. Podczas jedzenia, bądź picia kolory (zwłaszcza te ciemniejsze) schodzą z ust. Jednak nie jest to drastyczne ścieranie się połączone z rozchodzeniem się po całej buzi. 
Pomadki Fashion równomiernie znikają z ust podczas codziennych czynności, dlatego ewentualna poprawa po kilku godzinach nie jest problemem. Biorąc pod uwagę fakt, jak pomadki te pielęgnują usta, ogromną przyjemność daje mi sięganie po nie częściej.

Kolejnym powodem dla którego lubię z nich korzystać jest zapach. Bardzo przyjemny, słodkawy. Nakładając je na usta mam wrażenie, że grzeszę podjadając wykwintny deser.

Nie przedłużając, zapraszam Was do zobaczenia jak moja wspaniała dwunastka wygląda na ustach.

Pierwsza czwórka to nudziaki i pomarańcze.

115 Nude

101 Cinnamon

113 Orange Kiss

110 Orange

Druga czwórka to fiolety i róże.

104 English Rose

105 Velvet Rose

109 Tangerine Rose

108 Fuchsia

I ostatnia czwórka, czyli czerwienie i korale. 


116 Coral Reef

111 Coral Chic

114 Drop Of Wine

112 Hollywood Red

Zdjęcia nie są poddane obróbce graficznej, przez co jesteście skazani na oglądanie moich niedoskonałości i niedociągnięć. Efekt zamierzony, ponieważ zależało mi na pokazaniu naturalnych kolorów przy świetle dziennym. 

Podsumowując. Za 15,99 zł mamy 3,8 g odżywczej pomadki zamkniętej w eleganckim opakowaniu. Kolor idealny dla siebie z pewnością znajdzie każda kobieta, a dokładając produktu bez problemu zmieni swój makijaż na wieczorowy.

Z czystym sumieniem mogę polecić. Jak tylko producent pokusi się o nowe kolory - kupię w ciemno!
Dostępne w drogeriach Natura.

Podobają się Wam? Który kolor jest Waszym faworytem?  

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Revlon Professional 200 nutri color creme - koloryzujący krem 3 w 1

Witajcie,

Nie trudno zauważyć, że na moich włosach wiele się dzieje. Długo szukałam nieinwazyjnego odświeżacza koloru, zwłaszcza że moje ukochane fiolety lubią się spierać.
 Nie chcąc krzywdzić swoich włosów, a jednocześnie nie chcąc hasać w spłowiałych kolorach (nie mówię tutaj o specjalnym, starobabcinym odcieniu), za namową mojej cudownej fryzjerki zainwestowałam w krem koloryzujący 3 w 1 marki Revlon Professional. 


W pięknej buteleczce z pompką znajduje się 250 ml magicznego, intensywnie fioletowego kremu o dość gęstej konsystencji. Producent zaleca trzymanie go na włosach 3 minuty. Od razu Wam powiem, że nie mam bladego pojęcia jaki jest efekt po 3 minutach. Ja zgodnie z zaleceniami Klaudii mieszam niewielką porcję kremu Revlon z dowolną odżywką i taką papkę nakładam na włosy. Robię to bardzo niechlujnie. Nie zwracam uwagi na zegarek. Dziś trzymałam mieszankę na głowie około 30 minut. 
A oto efekt. 


Drugim sposobem aplikacji, który przetestowałam było nałożenie krem na pasemka włosów i po prostu wysuszenie ich. Z niespłukanym kremem chodziłam 2 dni. Produkt nie skleił włosów i wyglądał bardzo naturalnie (o ile fiolet można nazwać naturalnym). 

Aplikację i efekty jakie osiągamy dzięki kremikowi z Revlon ogranicza tylko nasza wyobraźnia. 


Olbrzymim plusem produktu jest to, że nie wchodzi on w łuski włosów, a jedynie barwi je z zewnątrz, co sprawia, że zabieg nie niszczy włosów. Uważam, że jest on o wiele lepszy od tonerów, głównie dlatego że efekt utrzymuje się dłużej i spłukuje się równomiernie. 
Nie ma tutaj mowy o brudnej poduszce, czapce, czy kołnierzyku.

Włosy po zastosowaniu kremu są błyszczące, miękkie, a nasycenie koloru zależy tylko i wyłącznie od czasu trzymania specyfiku na włosach. Cudo!

Jedynym minusem jakiego się dopatrzyłam jest dostępność. Nie ma mowy, że znajdziecie go w drogeriach. Należy szukać w zagranicznych sklepach, bądź w krajowych hurtowniach fryzjerskich.

Cena to około 50 zł - niewiele, jak za tak wydajny, dobry, profesjonalny produkt.

Na koniec dodam jeszcze, że usunięcie zabrudzeń ze skóry jest dziecinnie proste - wystarczy wacik namoczyć wodą z odrobiną szamponu do włosów.



Jak Wam się podoba mój obecny kolor?
Ktoś z Was skusi się na Revlon 200 nutri color creme?

sobota, 12 kwietnia 2014

Moja włosowa historia.

Witajcie,

Często dostaję pytania o moje włosy. Są to pytania od znajomych jak i od czytelników. Niektórzy nie potrafią mi wybaczyć tego, co zrobiłam, inni uważają, że podjęłam dobrą decyzję. Ale od początku.

Urodziłam się z bujną, czarną czuprynką, która urzekała wszystkich. Mój Tata, był tak bardzo zakochany w moich włosach, że wpoił mi swoją ideologię - długie, znaczy piękne. Zawsze było mu przykro, gdy zasiadałam pod nożyczkami choćby na ścięcie końcówek. W efekcie wyhodowałam sobie niezłe, długie włosy. W najlepszym okresie sięgały sporo pod pupę. Niestety dość wcześnie zaczęłam farbować domowymi sposobami. W dodatku na ciemne kolory. 

Koncerty, tapirowanie włosów, ciasne upięcia, kucyk itp. sprawiły, że stan moich włosów drastycznie się pogorszył. 

Próbując wrócić do koloru od początku 2010 roku moje włosy nie widziały farby, w efekcie ich stan troszkę się polepszył. 

Z lewej ja z prawej najwspanialsza Klodia (wybacz!) <3 

Długo jednak nie wytrzymałam w tak mysim kolorze. Wiele sesji zdjęciowych, comiesięczna zmiana koloru i improwizowane fryzury doprowadziły do tego, że już w połowie roku włosy tragicznie się zniszczyły. 




Mimo tego, że stan włosów pozostawiał wiele do życzenia, nie mogłam przełamać się i pójść do fryzjera. W głowie siedziała mi historia sprzed kilku lat, kiedy to Pani Fryzjerka podcinając mi końcówki z włosów zza pupy zrobiła mi włosy do ramion.  

W połowie roku 2011 postanowiłam się przełamać. Dość drastycznie obcięłam zniszczone partie oraz starałam się wrócić do naturalnego koloru. Poniższe zdjęcie jest z listopada 2011 roku, kiedy to moje włosy były w najlepszym stanie. Znów jednak nie czułam się zbyt dobrze taka "naturalna", więc po powrocie do Polski w grudniu postanowiłam zaszaleć. 


W ruch poszedł mój ukochany fiolet.


Który to niestety z powodu zrobienia w domu, szybko się wyprał. 


Zmęczona ciągłym poprawianiem fioletowej grzywy za namową fryzjerki, podjęłam złą decyzję i zrobiłam z siebie cukiereczka toffi. Wcześniej jednak miałam wszelakie odcienie czerwieni, a włosy cierpiały...


Powrót do czerwieni był ekspresowy. We wrześniu 2013 roku, po zaprzestaniu karmienia niestety moje włosy się zbuntowały. W pięknym odcieniu czerwieni, choć w niewielkiej ilości widniały na mojej głowie do listopada.


Nastał przełom. Znalazłam wspaniała fryzjerkę, której zaufałam i usunęłyśmy z mojej głowy to...


Metamorfoza drastyczna, ale ani chwili się nie wahałam. 


Pół metra włosów lżej. Profesjonalna usługa pozwoliła na regenerację.

Nie minęło wiele czasu, a znów zasiadłam pod nożyczkami mojej fryzjerki.


Było w pięknym kolorze, krócej i asymetrycznie. Jednak jak pewnie się domyślacie, ja nadal nie potrafię żyć bez zmian włosowych. Zażyczyłam sobie "starobabciny fiolet". Po niemalże 7 godzinach ściągania koloru z powyższej pięknej czerwieni, stałam się uroczą babcinką. 


Włoski jeszcze bardziej się wypłukały, jestem niesamowicie zadowolona, ale... postanowiłam zapuszczać. Obecnie będę dążyła do delikatnego, pastelowego fioletu. Niemniej jednak nie gwarantuję, że za miesiąc nie zmienię koncepcji. 

Zdjęciową historię pokazałam Wam od 2010 roku, ale tak jak wspomniałam, wszystko zaczęło się o wiele wcześniej. Już w później podstawówce świrowałam z kolorowymi pasemkami z bibuły:)

Mam nadzieję, że przyjemnie Wam się oglądało.

Czy lubicie zmiany włosów?

AKTUALIZACJA: