piątek, 28 marca 2014

O tym co wkurza w blogosferze.


Witajcie Kochani, 



Dzisiejszy post zapewne wywoła burzę. Podejrzewam, że niektóry mogą poczuć się urażeni, inni podzielą moje zdanie, a jeszcze inni po prostu tego nie przeczytają. Tak to już jest niestety z nami - bloggerami. Teoretycznie powinniśmy być całością i tak też nas postrzegają (niestety!), a w praktyce można nas powrzucać do małych, doskonale opisanych szufladek.


Zacznę od mojej krótkiej, aczkolwiek wydaje mi się dobrej definicji słowa blogger. To osoba, która dzieli się swoją pasją, wiedzą i życiem na własnym, małym, internetowym placyku, wkładając w to serce i czas.

Brzmi fajnie, kolorowo i niewinnie prawa? 

Niestety to tylko teoria. Ostatnio coraz więcej osób zakłada blogi tylko po to, by coś zyskać. Najgorsze jest to, że chęć zysku przerasta właścicieli blogów, którzy przestają trzeźwo myśleć i chcąc zaspokoić swoje łakomstwo kompromitują siebie i innych. 

O czym mówię? O osobach, które spamują każdą możliwą firmę prośbami o produkty (nieważne jakie, pełnowartościowe, czy nie, pasujące do tematyki bloga, czy niepasujące, próbki, zniżki, cokolwiek). Logiczne, że nie wypada wytykać nikogo palcami, ale pewnie większość z Was natrafiła na recenzje z próbek, opinie o serach i kwasku cytrynowym na blogu urodowym itp. 


"Do jakiej firmy napisać o współpracę?" To pytanie niestety bardzo często spotykane jest w różnych grupach blogerskich. We współpracach nie widzę niczego złego, jednak jeśli bardzo chcecie napisać do firmy, wybierzcie taką, o której coś wiecie, a nie byle jaką, byle była. 

Blog - śmietnik. Takich niestety też pełno w sferze. A dlaczego? Przyczyna ta sama - chęć otrzymania. Nie szanując swojego małego placyku, osoby wrzucają posty, banery, linki do konkursów i rozdań. Chcąc znaleźć konkretną informację na takim blogu (o ile w ogóle tam jest) należy bardzo długo się przyglądać, a niejednokrotnie użyć wyszukiwarki. 

"Obs za obs, kom za kom" - ludzie litości! Nawet Wam się nie chce napisać pełnym zdaniem spamu, który i tak publikujecie na cudzych stronach za pomocą opcji kopiuj - wklej? 



"Mam współpracę, muszę chwalić". Nie ma nic gorszego od takiej zasady współpracy. Dlaczego dajecie się tak wykorzystywać? Chwaląc coś co ewidentnie jest bublem, podróbką, tandetą, robicie z siebie osoby niewiarygodne. Pewna blogerka - wizażystka, którą bardzo szanowałam i lubiłam wchodzić na jej blog, straciła w moich oczach pisząc o dość tanich pędzlach, że są wspaniałe. Nie zorientowałabym się, gdyby nie fakt, że inna blogerka odważyła się pokazać jak te pędzle faktycznie wyglądają. 

Pewnie niebawem znajdą się osoby, które uznają, że najgorszą grupą blogerów są blogerzy urodowi. Nie zgodzę się i dlatego wspomnę o niesamowicie irytujących, wszechogarniających wiadomościach z prośbami typu "poklikasz w linki pod postem, to dla mnie bardzo ważne". Dlaczego to takie ważne? Oczywiście blogerzy modowi dostają te ciuszki za nasze klikanie. Jeśli mi się coś spodoba, z chęcią kliknę, ale dlaczego mam to robić skoro w ogóle nie przypadło mi to do gustu? Spamujesz, a ja mam się odwdzięczyć? Chyba to do mnie nie przemawia. 

Z tego miejsca pragnę napisać, że ten post nie ma na celu obrażanie kogokolwiek. Powstał z nadzieją, że w końcu w blogosferze zrobi się trochę porządku, a blogerzy nie będą już wrzucani do jednego wora. 
Świat byłby o wiele piękniejszy, gdyby ludzie zapytani o to, co masz z prowadzenia bloga odpowiadaliby "satysfakcję", a nie "darmowe gifty".

poniedziałek, 24 marca 2014

Olej kokosowy z Laboratorium Biooil.

Witam,

Kto śledzi mnie na FB ten wie, że post z kokosowymi przemyśleniami powstaje. 
Oczywistym faktem jest, że olej kokosowy powstaje z kokosa, a dokładniej z jego miąższu. 
W temperaturze poniżej 25 stopni jest on konsystencji stałej. Do wyboru mamy dwie wersje tego produktu, rafinowaną i nierafinowaną (tłoczoną na zimno). Nie raz już pisałam o tym, że przy tego typu postach, najlepszym wyborem są jak najmniej przetworzone wyroby, czyli nierafinowane. 
Taki olej posiadam, dzięki uprzejmości Laboratorium Biooil 


Jako, że jest to produkt tłoczony na zimno zachowane są w nim wszystkie witaminy i minerały. Zachowany jest również wspaniały kokosowy zapach i delikatny smak. Olej kokosowy tłoczony na zimno jest doskonałym źródłem tłuszczy nasyconych i nienasyconych, wspomagających nasz organizm. 



Produkt ten można stosować zarówno w kuchni jak i kosmetyce. Osobiście dodaje go do wszystkich orientalnych potraw, do deserów oraz do smarowania pieczywa. Moja Córcia wyjada go łapkami ze słoika. 


W kwestii kosmetycznej ma równie dużo zastosowań. Ochrania skórę przed paskudnymi warunkami atmosferycznymi (dobry dla maluszków), doskonale nawilża i regeneruje zmęczoną, suchą i popękaną skórę całego ciała, łącznie z twarzą. U mnie sprawdził się wspaniale jako krem do rąk na noc. Odkąd go stosuję mam o wiele mniej problemów z skórkami przy paznokciach pękającymi z przesuszenia. Suche skórki na twarzy odeszły w zapomnienie już po kilku aplikacjach. 

Olej stosowałam na skórę na noc, ze względu na tłusty film, który pozostawia. Olej kokosowy ze względu na swoje właściwości łagodzące uspokaja zapalenia skórne, niwelując zaczerwienienia. Produkt nie zapycha porów. 

Używałam go także do kąpieli - gwarancja relaksu, wyciszenia, oraz nawilżenia.

Włosomaniacy również powinni zapoznać się z olejem kokosowym ze względu na jego wspaniałe właściwości odbudowujące włosy. Olej dał moim włosom nowe życie. Nakładając na nie i skórę głowy olej na minimum 15 minut przed myciem, można bardzo szybko nadać włosom piękny blask i miękkość. Sianowatości mówię nie, odkąd stosuję kompresy z oleju kokosowego. Dodam jeszcze, że w przeciwieństwie do niektórych olei, kokosowy bez problemu da się zmyć nawet delikatnymi szamponami.



Próbuje doszukać się jakichkolwiek minusów oleju kokosowego, ale naprawdę nie potrafię. To po prostu istne cudo, bez którego nie wyobrażam sobie życia. Ratunek dla skóry, włosów i zdrowia. 



Olej który stosuję można zakupić tutaj --> klik w słoikach o trzech pojemnościach: 0,2 l, 0,45 l oraz 0,9 l. Oczywiście najbardziej ekonomiczne są duże słoiki, ale małe są dobrym rozwiązaniem dla osób, które pomimo wszystko wahają się. 

Na koniec dodam jeszcze, że produkt jest niesamowicie wydajny. 

Tradycyjnie już zapytam, czy znacie i stosujecie olej kokosowy? Jeśli tak, to do czego?


Przypominam o rozdaniu --->klik. 

piątek, 21 marca 2014

Palmer's cocoa butter formula - delikatnie złuszczający peeling do twarzy

Witajcie, 



Dzięki uprzejmości Kapryska miałam przyjemność testować peeling do twarzy z "mikro drobinkami" z ziaren kakaowca. Zacznę od tego, że jak na "mikro" drobinki, te są dość duże. Nie przeszkadza mi to jednak, ponieważ sam produkt jest całkiem delikatny (jeśli oczywiście nie pocieracie twarzy z duża siłą). Nie oszukujmy się, delikatna skóra twarzy nie lubi agresywnych zdzieraków. 
Delikatne złuszczanie naskórka max raz w tygodniu w zupełności wystarczy większości z Was. Namiętne peelingowanie sprawia, że skóra jest bardziej podrażniona i dochodzi do zaburzeń barier hydrolipidowych, w ostateczności osiągamy efekt odwrotny od zamierzonego. 



Wracając jednak do peelingu Palmer's, tutaj producent proponuje używanie 2-3 razy w tygodniu. 
Co o tym sądzę macie napisane kilka linijek wyżej. Produkt jest bardzo wydajny, co może tłumaczyć zachęty producenta. 


Formuła jest kremowa, dobrze rozprowadzająca się po twarzy, bez oporu i konieczności dokładania produktu możemy wykonać dwu minutowy zabieg. 


Skóra po użyciu peelingu jest gładka, matowa, całkiem przyzwoicie oczyszczona i co zaskoczyło mnie najbardziej - nawilżona. Rzucam okiem na skład i już wszystko jasne - masło kakaowe, masło shea, witamina E, miąższ aloesowy, wyciąg z pierwiosnka oraz proteiny mleczne. 


To by było tyle dobroci. Pora przejść do czynnika, który nie pozwolił poprzedniej właścicielce go zdenkować, mianowicie chodzi o zapach. Producent zaatakował naturalną woń masła kakaowego białą lilią. Moim zdaniem te zapachy po prostu się gryzą nie umilając niestety zabiegu oczyszczania. Hasając po drogerii zauważyłam, że większość produktów Palmer's ma nazwijmy to ładnie - specyficzny zapach. Gama produktów dla przyszłych mam przechodzi ludzkie pojęcie. Nie wyobrażam sobie, że miałabym się smarować czymś o tak intensywnym, nieprzyjemnym zapachu powodując potencjalne nasilenie się porannym mdłości. 

Cena peelingu to około 30 zł za 150 ml. Mimo zapachu warto, bo produkt jest bardzo dobry. 

Wybaczcie styraną naklejkę.



Gdyby ktoś zapytał mnie, czy kupię ponownie, rzekłabym że tak, ale nie prędko, bo w tubce zostało mi jeszcze sporo produktu. Z chęcią przyjrzę się też innym produktom firmy. 

Możecie coś polecić z Palmer's? Co jest warte uwagi, a czego unikać? 


Zapraszam na rozdanie na FB --> KLIK!

wtorek, 18 marca 2014

Original Source - żel pod prysznic mango&macadamia

Witajcie, 

Jako wielka fanka kosmetyków Original Source nie mogłabym nie napisać o moim zdaniem idealnym na okres wiosenny żelu pod prysznic o niesamowicie kuszącym zapachu mango&macadamia. Dlaczego właśnie w tym okresie sprawdza się u mnie najlepiej? O ile zimą sięgam po ciężkie, słodkie, wręcz otulające mnie zapachy (np. czekolada&mięta Original Source -->klik), o tyle wiosną pragnę rześkich, owocowych aromatów, które przeniosą mnie do ciepłych krain i nadchodzącego lata. 
Moje fantazje zapachowe doskonale spełnia OS. 


Konsystencja żelu jest typowa dla tego typu produktu, nie przecieka przez palce, doskonale się pieni i oczyszcza. Skóra po zastosowaniu jest  pachnąca (niestety w tym wypadku niezbyt długo). Żel na szczęście nie powoduje uczucia ściągnięcia, bądź "skrzypienia" skóry. Balsamowanie ciała nie jest konieczne, aczkolwiek nie wymagałabym nawilżania od tego żelu.

Jeśli chodzi o wydajność, to mogło być lepiej. Z drugiej strony jednak, jeśli szybko zużyję jeden zapach, mogę zainwestować w drugi, a inwestycja to nie duża, bo żele kosztują około 9 zł. 
Często są też w promocjach. 

Butelka jaka jest każdy widzi, jednak warto wspomnieć o zamknięciu. Jego otwieranie nie wymaga łamania paznokci, a membrana w ujściu żelu sprawia, że wyciśniemy dokładnie taką ilość produktu, jaką chcemy. Żel ten jest idealny do brania w podróż, ponieważ nie ma mowy o rozlaniu się produktu w torbie. 

Olbrzymim plusem firmy jest fakt, że namawiają do recyklingu w dość zabawny, acz przekonujący sposób. Produkty są także wegańskie, a niestety wbrew pozorom o takie nie jest łatwo na rynku. 


Lubicie Original Source? Wiem, że zdania na temat produktów są podzielone.

poniedziałek, 17 marca 2014

Spotkanie blogerów w Rybniku - relacja.


Witajcie, 

Na wstępie zaznaczę, że nie należę do osób, które śmigają na spotkania blogerskie tak często, jak tylko się da. Jednak, gdy dowiedziałam się o spotkaniu, które odbywać się miało kilka kroków od mojego domu, nie mogłam się oprzeć. Spotkanie organizowały dwie dziewczyny o ogromnych sercach - Edyta i Kamila. Dlaczego wspominam o ich serduchach, to proste. 
Urządziły zbiórkę dla zwierząt z rybnickiego schroniska. Troszkę jedzonka się nazbierało.



Na spotkanie przyszło 15 uczestniczek. Jak to niestety bywa z takimi spotkaniami, po informacji umieszczonej przez organizatorki o braku upominków, kilka osób nagle nie mogło przyjść. 
Bardzo przykra sprawa. Zawsze myślałam, że dla Blogerów powinna liczyć się chęć poznania swoich czytelników i osób łączących się tą samą pasją, jak widać jest inaczej. 

Osoby, które przybyły znajdziecie pod linkami (kolejność przypadkowa):

http://challenge-accepteed.blogspot.com
http://0jla.blogspot.com
http://77dakota.blogspot.com/
http://anetine.blogspot.com
http://lakierkowo.blogspot.com
http://loveandvanillascent.blogspot.com/
http://lusiakowy.blogspot.com/
http://megiandi.blogspot.com/
http://mojtajemiczyswiat.blogspot.com/
http://myombrelife.blogspot.com/
http://natalia-lily.blogspot.com/
http://poradyherrbaty.blogspot.com/
http://psychodelax3.blogspot.com
http://yzmacosmetics.blogspot.com/
http://felicitousdress.blogspot.com/
www.naszadrogado.pl
http://ed-like.blogspot.com/

Chociaż byłam spóźniona przez organizatorki zostałam przyjęta bardzo ciepło. Czuję jednak niedosyt. Niestety potworzyły się grupki i nie udało mi się porozmawiać z niektórymi dziewczynami. 
Miejsce koło Gosi mimo wszystko na mnie czekało. 

Jak widać po moich włosach, pogoda tego dnia nie dopisała.

Mimo wszystko, na twarzach dziewczyn widoczne były uśmiechy, a niekończące pogaduchy udało się przerwać na 20 minut Pani Dagnie z Soraya.


Organizatorki jednak postanowiły docenić chęci uczestniczek i wraz z firmami przygotowały drobne upominki.


Z tego miejsca pragnę raz jeszcze podziękować wszystkim, z którymi miałam przyjemność porozmawiać. Dziewczyny, jesteście wspaniałe.
Organizatorkom dziękuję za zaproszenie, mam nadzieję, że będziemy się częściej widywać, przecież mamy do siebie rzut beretem. 

piątek, 14 marca 2014

Pasta do zębów R.O.C.S cytrynowo - miętowa.

Witajcie, 

Mam przetestowaną masę produktów, które chciałabym Wam zaprezentować. Aby złożyć wszystko w całość i nie rozciągać tego na nie wiadomo jak długi czas, postanowiłam poświęcić każdy tydzień grupie produktów. Zacznę od tych, przeznaczonych do oczyszczania, później do pielęgnacji, a na koniec to, co każda kobieta lubi najbardziej, czyli kolorówka. 
Nie przedłużając, dziś zacznę od pasty do zębów. 

Oczywiste jest to, że pasta do zębów towarzyszy nam każdego dnia. Nie wyobrażam sobie, że jest wśród nas ktoś o smoczym oddechu, który pastę widzi raz na tydzień. Osobiście jestem trochę "uzależniona" od mycia zębów, robię to tak często, że nie jestem w stanie tego zliczyć, dzięki temu jednak jestem osobą, która wiele past poznała i wie, czego chcę. 


Gdy dostałam mail z Shop Dent z zapytaniem o współpracę nie wahałam się ani chwili. Niesamowicie sympatyczna i znająca się na rzeczy Pani Beata zawarła w mailu wszelkie informacje dotyczące pasty, zapytała, czy odpowiada mi wybór. Współpraca bez nacisków i wymagań z kosmosu. 
Wiele firm, mogłoby się uczyć od Pani Beaty podejścia do Blogerów. Brawo!

Pasta ROCS, którą otrzymałam jest w wersji cytrynowo - miętowej. Nie zawiera fluoru, co jest dla mnie ogromnym plusem, ma naturalny skład (chemio precz!) i co najważniejsze, jest to pastą leczniczo - profilaktyczną, z niską zawartością czynników zdzierających (a jednocześnie uszkadzających szkliwo i dziąsła). 


Aby nie przepisywać informacji, ze strony producenta, odsyłam Was tutaj --> klik jednocześnie przechodząc do moich spostrzeżeń na temat pasty. 


Przyznam, że troszkę obawiałam się jej smaku. Niestety często pasty, zwłaszcza te naturalne są paskudne. W wypadku ROCS nie ma o tym mowy. Smak jest delikatnie słodki (za sprawą ksylitolu), mięta jest praktycznie niewyczuwalna, a aromat cytryny przenosi nas w egzotyczną podróż. 
Pasta mnie nie podrażnia. Jedna z marek drogeryjnych past wiodąca prym na rynku niesamowicie mi dokucza. Z powodu mentolu łzawię, a z przyczyn niewiadomych szczypie mnie język i podniebienie. Pasta ROCS jest tak delikatna, że szczotkowanie zębów to czysta przyjemność. 

Minimalna ilość pasty wystarczy na dokładne wyszczotkowanie zębów. Już przy pierwszym użyciu zauważyłam, że zęby są znaczniej bardziej gładkie, czystsze, niż po zastosowaniu past drogeryjnych. 

Oddech cudownie świeży, z efektem utrzymującym się dość długo. 

Często miewałam problemy z krwawiącymi dziąsłami mimo używania miękkich szczoteczek. Myślałam, że to kwestia częstego szczotkowania, jednak po zmianie pasty na ROCS, problem ustąpił, a ja jestem szczęśliwsza. 


Jestem pewna, że już nigdy nie wrócę do drogeryjnych past, zwłaszcza że na stronie Shop Dent, są dostępne różne wariacje smakowe past. Gdy tylko wykończę moją cytrynowo - miętową odsłonę skuszę się na wersję malonową, ananasową, albo czekoladową! 

Dla wszystkich Mam, mam również dobrą wiadomość. Na stronie Shop Dent dostępne są pasty dla maluszków na dolegliwości związane z ząbkowaniem. Jak się sprawdzi ta pasta dam znać, gdy tylko Anastazji zaczną znów dokuczać zęby. 

Cena pasty ROSC to 24 zł za 74 g. Trochę drogo, ale biorąc pod uwagę fakt, że to produkt wydajny z cudownymi właściwościami, myślę że warto. 


Na co zwracacie uwagę kupując pastę do zębów? Skusiłam Was pastą ROCS?  

poniedziałek, 10 marca 2014

PAT&RUB rewitalizujący balsam do rąk żurawina i cytryna.

Witajcie, 

Nie wyobrażam sobie życia bez kremów do rąk. Noszę je ze sobą wszędzie, używam bardzo często. Jako, że bardzo cenię sobie firmę PAT&RAB nie mogłam przejść obojętnie obok ich balsamów do rąk. Mam ich naprawdę bardzo dużo i wbrew pozorom różnią się nie tylko zapachem.
 Jeśli kogoś interesuje odsłona korzenna kremu zapraszam tutaj -->klik.  
Dziś jednak zajmę się wersją, która ma regenerować dłonie, mowa o niesamowicie pachnącej i kuszącej żurawinie z cytryną. 


Balsam pachnie jak świeżo rozkrojona cytryna. Zapach jest bardzo intensywny i dość długo utrzymuje się na dłoniach. Smaku nie zostawia i brudzącej tłustej warstwy również, chociaż od razu zaznaczę, że na dłoniach pozostaje lekko śliski film. Nie przeszkadza to jednak w funkcjonowaniu. 


Producent mówi nam, że produkt jest idealny dla zmęczonych i suchych dłoni. Moje dłonie właśnie takie są, a zimą i w czasie remontów, aż krzyczą "nawilż nas!" Balsam żurawina i cytryna przychodzi na pomoc. Ujędrnia skórę na dłoniach, genialnie wzmacnia paznokcie (po zdjęciu samodzielnie tipsów, moje pazury były tragicznie miękkie, krem pomógł mi przywrócić je do dobrego stanu), zdecydowanie rozjaśnia i dobrze nawilża. Niestety nie mogę powiedzieć, że nawilżanie jest obłędne, bo moje dłonie nie raz prosiły o dokładkę kremu, zwłaszcza po wiosennych porządkach, których nie wyobrażam sobie robić w rękawiczkach. 


Balsam zawiera masę dobroczynnych składników i pozbawiony jest syfu pochodzącego z ropy naftowej, siarczanów, pegów, glikolu propylenowego, barwników konserwantów i sztucznych zapachów. 


Za to nie można nie kochać PAT&RUB. 


Krem ma przyjemną konsystencję, dość zbitą, ale bezproblemowo rozprowadzającą się na skórze dłoni. 


Pompka z tłokiem doskonale dozuje porcje i sprawia, że nie ma możliwości, by coś zostało w opakowaniu, zatem nie musimy bawić się w rozcinanie tubek, albo wyrzucanie resztek produktu. 


Balsam należy zużyć w ciągu 6 miesięcy od otwarcia, oczywiście spowodowane jest to składem naturalnym. 

Cena to 39 zł za 100 ml, jednak często PAT&RUB miewa promocje, zatem warto polować. 

Jestem pewna, że wrócę do niego latem, a do kompletu czeka już masełko z tej samej serii. 

Znacie, lubicie? Wyobrażacie sobie życie bez kremu do rąk? 

środa, 5 marca 2014

Lumene Natural Code - krem redukujący zaczerwienienia.

Witajcie, 

Blokujące się pory, skóra wsysająca jak gąbka zanieczyszczenia, podrażnienie, zaczerwienienie, błyszczenie, brzmi znajomo? Zapraszam zatem do lektury. 
Dziś pod lupę trafia krem Lumene, dzięki któremu zapomnicie o Waszych utrapieniach. 


Pięćdziesięcio mililitrowa, bardzo wygodna tubka kryje w sobie białe mazidło, które może nie jednemu z Was pomóc. Moja ciekawość nie pozwoliła mi przejść obok tego produktu obojętnie. Według opisu producenta jest to krem do wszystkiego, nadający się do każdego typu cery, walczący z każdym jej problemem. Czy na pewno? Przecież mówi się, że jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego. 

Nie w tym wypadku. 


Moja cera często bywa czerwona, nie z powodu kłopotów trądzikowych, ale z powodu przesuszenia i nadwrażliwości. Dodatkowo Mamusia genetycznie obdarowała mnie rozszerzonymi porami wokół nosa, które z wiekiem podrzucają mi coraz więcej problemów. Takie pory lubią się zanieczyszczać, 
a przy przesuszonej skórze większość produktów głęboko oczyszczających masakruje twarz, więc mamy błędne koło. Krem Lumene stał się idealnym rozwiązaniem. Tendencja do zanieczyszczeń bardzo się obniżyła. Moja skóra była wspaniała podczas stosowania tego kremu. 
Niestety nie stał się on moim ulubieńcem.

Dlaczego? 


Skóra wpijała go bez opamiętania. Niestety za słabo nawilżał i pomimo, że nie przybyło mi suchych skór, nie niwelował do końca uczucia ściągnięcia towarzyszącemu zazwyczaj przy oczyszczaniu twarzy z pomocą wody.

Poziom wydajności kremu jest średni, ale nie jet to drogi produkt, więc narzekać nie wypada. 

Cena około 20 zł za 50 ml. 

Na koniec w skrócie dodam jeszcze, że wspaniale pachnie, ma 90% składników naturalnych, szybko się wchłania nie pozostawiając tłustych warstw, dlatego też nadaje się idealnie pod makijaż.

Jestem pewna, że powrócę do tego kremu latem, gdy moja cera nie będzie tak bardzo wysychała.

Znacie firmę Lumene? Może polecicie mi coś wartego uwagi?

sobota, 1 marca 2014

Sultan d'Alep - mydło Aleppo 16%

Witam,

Jakiś czas temu praktycznie całkowicie przerzuciłam się na mydło Aleppo. 
Zapewne wielu z Was o nim słyszało, ale czy znacie wszystkie jego zastosowania? Mydła tego można używać zarówno do oczyszczania twarzy, ciała jak i włosów. Dodatkowo jest to produkt idealny do golenia i prania pędzli! Warto wspomnieć, że z dobrodziejstw mydeł Aleppo mogą korzystać całe rodziny, maleństwa wliczając.


Ze względu na swoje wszechstronne zastosowania i małe rozmiary to idealny produkt na wyjazdy. Zamiast pakować niezliczone ilości tubek i buteleczek, zabieramy kostkę i już. 
Jedynym "problemem" jest to, że bez mydelniczki się nie obejdzie.


Mydło Aleppo słynie z właściwości antyseptycznych, zabliźniające i nawilżających. Idealnie sprawdza się u osób z suchą i problematyczną skórą. Trądzik, egzema, łuszczyca, brzmi znajomo? 
Spróbuj Aleppo. 
Pragnę zauważyć, że mydła mają różną wartość odżywczą i czasem te wysokoprocentowe są za mocne dla naszych potrzeb i można osiągnąć efekty odwrotne od zamierzonych. 


Odkąd stosuję mydło u siebie poziom nawilżenia mojej skóry znacznie się poprawił. Coraz rzadziej stosuję intensywnie nawilżające skórę produkty. Po umyciu twarzy nie mam uczucia ściągnięcia, przez co czasem zapominam o użyciu kremu i muszę mocno się zastanowić, czy już go aplikowałam. Problemy z ciemieniuchą u mojej córeczki również minęły odkąd używam tego produktu do mycia jej włosów. 

Często miałam problem przy depilacji. Paskudne podrażnienia nie mijały. Chyba nie muszę mówić, dzięki czemu mój problem znikł. 

Mydełko się nie pieni, wbrew pozorom nie pachnie oliwą z oliwek (na całe szczęście), a zapach jest naturalny, delikatny i nieutrzymujący się na ciele. 

Minusem mydełka jest fakt, że trzeba je trzymać z dala od wody, bo się rozpuszcza i pozostawia paskudne ślady na wannie/umywalce. 


Na czym oparty jest fenomen mydeł Aleppo? Moim zdaniem na minimalnym, lecz w 100% naturalnym składzie.

W moim mydełku znajduje się 74% oliwy z oliwek, 16% oleju laurowego, sód roślinny.
INCI: olea europaea, laurus nobilis oil, aqua, sodium hydroxyde.

Jeśli zainteresowały Was właściwości mydła, a nie do końca jesteście przekonani do kostek myjących, to polecam skruszenie mydełka i dodanie wiórek do stosowanych przez Was dotychczas kosmetyków.

Moje mydełko pochodzi z NaturaShop.

Co sądzicie o takich produktach? Wypróbujecie?